Jak byc-trendy-pisarzem.pl?

Jak byc-trendy-pisarzem.pl?

8 marca 2018 r.

Mieć stronę, koniecznie z szałową domeną, to już nie ten przedmiot pożądania co dziesięć lat temu, przed nastaniem ery Facebooka. W nowej erze niejeden znany pisarz swojej strony w ogóle nie prowadzi, część traktuje ją tylko jako folder reklamowy, a najbardziej pracowicie wklepują aktualności ci niedzielni, dla których to dramatycznie większa połowa aktywności literackiej.

Sam jednak jestem przywiązany do tej formuły niczym do książek papierowych z twardą okładką. Adres www.marcinwronski.art.pl towarzyszy mi, odkąd stałem się full-time writerem i gdybym miał ze swojej strony www całkiem zrezygnować, czułbym się jak bankrut. Moja pierwsza, amatorska, o dziwo, wciąż wegetuje w Sieci. Jeszcze kilka lat temu milczałbym o niej, ale tandeta sprzed epok nabiera wartości antykwarycznej, więc proszę bardzo,

coming out:

www.w_ronski.republika.pl! W. Roński stał się dla mnie zresztą ukrytym znakiem – powieść w odcinkach tego pisarza czyta Róża, bohaterka cyklu kryminałów o komisarzu Maciejewskim, a także jako Marcin W. Roński przedstawiam się na profilu FB, aby nie mylili go Państwo ze stroną (dawniej fanpagem) Marcina Wrońskiego.

Od tamtej pory miałem kilka stron, w tym zrobioną całkiem samodzielnie, opartą na czystym HTML-u, która wydawała mi się bardzo ładna, zanim ok. 2005 roku nie zmieniłem monitora i nie przekonałem się, że tylko u mnie te okropne kolory wyglądały jak należy. Poza tym nadchodził czas CMS-ów, przesiadłem się zatem szybko na jeden z szablonów Wordpressa, który działał sprawnie tylko do którejśsentej aktualizacji. Na bardziej zaawansowany system CMS wybrałem Joomlę, nie przewidziałem jednak, że każda aktualizacja będzie wymagała ręcznych zmian w szablonie strony. I ledwie z dumą nauczyłem się, których plików to dotyczy, pewnego dnia zaskoczył mnie nowy wygląd ekranu z komunikatem od hackerów. Był po angielsku, ale w wolnym tłumaczeniu znaczył mniej więcej:

„Jesteśmy islamskimi bojownikami, włamaliśmy się na Pańską stronę i co Pan nam zrobi?”.

Na szczęście w tej samej chwili niczym USkawaleria w westernie zjawił się pan Michał Wachowski. Po raz pierwszy miałem pomoc profesjonalisty, bo do tej pory chałupniczo prowadziłem stronę sam. M. Wachowski przede wszystkim zwrócił mi uwagę na słabość większości gotowych systemów w porównaniu z CMS-ami przygotowywanymi od zera, które jako nieznane powszechnie są rzadziej wykorzystywane do rozrywek hackerskich. Zaś samą stronę uładził i przereformował, lecz ledwie postawił ją na nogi, mnie opadły ręce. Pech! W tym samym czasie doraźną komunikację opanował bowiem FB i okazało się, że 75% treści, dla których moja strona powstała, lepiej sprawdza się w mediach społecznościowych. A wklepywać dwa razy to samo? Wybaczcie Państwo, nie dla pisarza taka robota!

Strona, na której tak mi zależało, okazała się przestarzała w momencie powstania i niestety z mojej winy, bo to ja uparłem się, aby była głównie serwisem newsowym, zamiast syntezą informacji o mnie i moich książkach. Kilka kolejnych lat raczej udawałem, że ją prowadzę, niż rzeczywiście to robiłem (że państwo Wachowscy to widzieli i nie grzmieli, świadczy wyłącznie o ich wysokiej kulturze osobistej). Przydawała mi się czasem jako narzędzie kontaktu, poza tym kurzyła się i starzała coraz bardziej.

Gdy do jej odświeżenia namówił mnie wydawca, pan Michał zdążył już zmienić zajęcie, natomiast chętnie podjął się tej pracy Andrzej Kidaj, webdesigner, którego znałem już jako krytycznego blogera swojej profesji. Jakkolwiek w bieżącej pracy nieraz ścieraliśmy się pomysłami, ale wierzyłem, że ten wspólny meta-namysł zrodzi coś dobrego.

Tylko co to dziś znaczy: dobra strona www?

Podczas gdy amerykańscy pisarze za nic mają formę, tylko dbają o treść, u nas jest przeciwnie.

„Rzecz dzieje się w Polsce, czyli nigdzie”, napisał Alfred Jarry w didaskaliach do Króla Ubu (1888) i umówmy się, że tylko dlatego, iż nasz kraj rozdarty przez zaborców nie istniał wówczas na mapie. Mnie jednak w tym kontekście nie opuszcza skojarzenie z wczesnego nastolęctwa, gdy jak prawie wszyscy koledzy zbierałem znaczki pocztowe. Te z USA albo Wielkiej Brytanii były zwyczajne, brzydsze niż polskie z czasów najgorszego kryzysu: jakiś pan, jakiś znak graficzny, monochromatyczna nuda, znaczek jak znaczek. Ale Górna Wolta, Republika Mozambiku, Tobago czy Tuvalu – lwy, słonie, dżungle, oceany, a wszystko duże i kolorowe jak w „National Geographic”! Albo jak z edycji limitowanych kaw Nespresso, gdzie to się nawet porusza jak wówczas w mojej wyobraźni… Czy przypadkiem nie jest więc tak, że im produktowi bliżej do trzeciego świata i ginących języków, tym bardziej trzeba się przejmować wyglądem produktowej strony www?

– Co z tego, że nakłady liczę w tysiącach, nie milionach egzemplarzy, skoro moja witryna jest nowocześniejsza niż NASA! – cieszy się jednak statystyczny autor znad Bugu, Wisły i Odry.

Obejrzałem tych pisarskich stron wiele – polskich, europejskich i amerykańskich – głównie po to, aby się przekonać, jak moja ma nie wyglądać.

Po pierwsze, Remigiusz Mróz, jeden z bardziej poczytnych autorów, zwłaszcza wśród czytelników młodszego pokolenia. Zatem mizdrzyć się nie musi, a jednak gdy wchodzę na jego stronę,

atakuje mnie wszystko, co bardzo top i ale trendy:

przykrywalne i odkrywalne zdjęcia, instrukcyjne komunikaty, pseudominimalistyczne zgeometryzowanie. Czegoś tak nowoczesnego i błyszczącego historia literatury nie widziała, ale co mnie uderza najbardziej: do czytania przynajmniej na stronie głównej nie ma nic. Jest sporo formalnego imidżu (nie mylić z elegancją!), biznesowej solidności i epatowania sukcesem. Gdybym nie znał polskiego, pomyślałbym, że to witryna adwokata, speca od coachingu, ewentualnie agenta ubezpieczeniowego, ale pisarza? Nigdy w życiu!

Zaś skoro już napisałem: „Nigdy w życiu”, to po drugie, strona Katarzyny Grocholi, współscenarzystki filmu pod takim tytułem i bodaj najbardziej znanej autorki tzw. literatury kobiecej. Jest lepiej, nawet sporo lepiej, bo przynajmniej od razu rzuca się w oczy słowo-klucz: „książka”, a na krótkim klipie obok autorki w ogrodzie, siedzącej w wiklinowym fotelu, wspomnianą książką bawią się psy. Przekaz w swej słodkości mocny i świetnie dostosowany do targetu. Tyle że później, poza osobliwym (prawdopodobnie humorystycznym) życiorysem pisarki, informacji praktycznie nie ma, bo nawet okładki jej licznych książek nie prowadzą do podstron z informacjami o nich, ale bezpośrednio do księgarni internetowej.

– Jestem, Grażynko, pisarką w sam raz dla ciebie. Kup i się odczep!

To komunikuje ta strona. Przynajmniej szczerze, lecz aby zakomunikować tylko tyle, chyba wystarczyłoby mniej designu, bo stosunek projektu do treści ma się jak prawdziwa strona do „strony w budowie”.

Po trzecie, miliarderka J.K. Rowling, która – jeśli wierzyć legendzie – pierwszego Harrego Pottera jako nikomu nieznana i niezamożna samotna matka zaczęła pisać na kawiarnianych serwetkach. Przekaz graficzny jej strony, chociaż w pierwszej chwili wydaje się apoteozą gadżeciarstwa, naraz nabiera sensu oraz imponuje gustem i spójnością. Każdy drobiazg czemuś służy i wiele mówi o autorce, tyle że jak u R. Mroza linki do artykułów są wstydliwie zepchnięte na trzeci plan.

– I tak mnie znasz, to po co masz o mnie czytać?

Czyżby o to chodziło?

To zbliża Brytyjkę do Amerykanów, chociaż na wspak, bo tamci akurat tekstu się nie boją. Za to wszystko im jedno, jak wyglądają. By wciąż podążać tropem autorów zarabiających więcej niż przyzwoicie, przykład czwarty: Stephen King.

– Nie jestem małpą udającą pisarza, to po co mi kostium? – tak zdaje się mówić w jego imieniu oficjalna strona. Ale porównajcie ją Państwo z polską (a jeśli nie lubicie Państwo stron pisarzy, bo z natury są nudni i obleśni, to weźmy showbiznes: jakaż przepaść webowego projektingu dzieli spokojniutką stronę Madonny od wypaśnych kafelków na witrynie Dody!). Cóż za karnawałowe odwrócenie ról: amerykańska przaśność i… polska szkoła plakatu co najmniej! Jakbyśmy miną nadrabiali to, że za oceanem mieli Internet, kiedy my dopiero podpinaliśmy pod telefony piszczące i charczące modemy. Ha, nawet taki gigant treści jak FB operuje szablonem graficznym jak z poprzedniej dziesięciolatki, a użytkownicy nie tylko nie chcą zmian, lecz awanturują się, gdy takie nastąpią. Może więc naprawdę i w życiu, i w Internecie najbardziej chodzi o to, że

znaczek pocztowy służy do ślinienia, nie wyglądania?

Mając nadzieję na koronny piąty przykład, zacząłem szukać amerykańskiej fanowskiej strony Raymonda Chandlera i… nic. Czyżby tylko w Europie był uważany za ikonę kryminału noir, wciąż mającego największy wpływ na rozwój gatunku? Na wysokich pozycjach w Google znalazłem go jedynie na stronie o powieściach detektywistycznych detnovel.com, która poza gustownymi grafikami wygląda biedniej niż mój stary blog na Wordpressie. Nie inaczej prezentuje się francuski hołd dla Georgesa Simenona, simenon.com. Czyżby, jeśli ma się coś do powiedzenia, naprawdę wystarczał zwykły szablon? I to nie tylko za oceanem?

Moja nowa, lepsza strona mimo tych refleksji będzie jednak bardziej zgodna z polską niż amerykańską czy francuską normą. Po pierwsze, zrobić inną Andrzej Kidaj by się brzydził („amerykańskie strony są uznawane za najgorsze na świecie”), po drugie, i ja czułbym się jednak głupio przy współkrajowcach. Odbyliśmy wiele dyskusji, podczas których

okopywałem się na pozycjach ideologicznych, a webdesigner – technologicznych.

– Tekst nie obrazki! – wołałem. – Krój czcionki jak w książce! – kłóciłem się. – Znaki pisarskie nie ikony! – postulowałem, mając na myśli taki efekt, aby wszystkie elementy już na pierwszy rzut oka kojarzyły się z pisaniem i czytaniem, a nie modelingiem, ubezpieczeniami czy bankowością.

– Responsywność! Optymalizacja! Intuicyjność! Pozycjonowanie! – upierał się z kolei pan Andrzej i też miał rację, bo przecież i mnie chodziło o to, aby połączyć nowoczesny silnik z klasycznym projektem. Jestem bowiem absolutnie przekonany, że takie nowomodne efekty, jak wyłaniające się znikąd zdjęcia, szybko się znudzą i wkrótce przejdą do historii niczym animacje we Flashu (jakkolwiek kiedyś takie robiłem i umówmy się, po 50. komentarzu uczynię kolejny coming out!).

Mam nadzieję, że nowa strona marcinwronski.art.pl przypadnie Państwu do gustu, tak jak przypadła nam. Dla wygody użytkownika i swojej własnej wpisy w większości nie będą już aktualnościami w ścisłym sensie, tylko będą zbierać rozproszone informacje o recenzjach, wywiadach czy spotkaniach autorskich. Do śledzenia newsów i do dyskusji zapraszam na swoją stronę FB: marcin.wronski. Zaś jeżeli będą Państwo mieli ochotę rozmawiać ze mną tutaj, polecam reaktywowanego bloga, na którym przynajmniej raz w miesiącu pojawi się dłuższy artykuł.

Bo lubie-miec-strone.pl!


Komentarze (2)


wtorek, 2018-03-27 (17:46)
Andrzej
Świetny wpis. Bycie pisarzem to świetna sprawa. Sam się przymierzam do tego od wielu lat, ale póki co zrobiłem stronę internetową Pisarzowi :)
wtorek, 2018-03-27 (18:04)
Marcin Wroński

Dziękuję :) Ja z kolei bardzo chciałbym umieć robić takie strony! Życie jest pasmem niespełnienia...



Dodaj swój komentarz:


Imię lub nick (obowiązkowe):

E-mail (obowiązkowy - nie będzie publikowany):

Strona WWW (nieobowiązkowa):

Treść komentarza:

Formatowanie: [b]pogrubienie[/b], [i]kursywa[/i], [u]podkreślenie[/u]

Powiadom mnie o nowych komentarzach do tego postu.

Akceptuję politykę prywatności.

Przepisz kod z obrazka:
CAPTCHA